To był kolejny, trudny dzień pracy w afrykańskiej misji. Tego dnia słońce paliło niemiłosiernie. Pora sucha, ostatni deszcz spadł kilka miesięcy temu. W powietrzu wirował zambijski kurz, pyłki traw znad buszu. Piaszczysta droga do wioski pięła się zakolem lekko w górę, by później skryć się w cieniu bananowców. Dookoła pojawiali się już mieszkańcy wioski zajęci swoimi sprawami, dzieci ciekawie przyglądały się białym (mzungu), którzy z plecakami pełnymi leków zmierzali na zasłużony odpoczynek. To był ciężki dzień. Odwiedziliśmy pieszo trzy wioski, wszędzie pełno potrzebujących. Wszystkich zbadać, wydać leki i jeszcze jakoś się dogadać. Ale jeszcze kilka minut i przerwa.
Nagle Ilona stuknęła mnie w ramię (a może lepiej powiedzieć – walnęła) i jak zawsze z tym swoim uśmiechem i promiennymi oczami krzyknęła: „Ścigamy się, tak do tej górki, do bananów?”
– Dziewczyno – odpowiedziałem – chcesz mnie zabić? W taki upał? Nie ma czym oddychać, a ty chcesz biegać?
– No co, boisz się? – i ruszyła.
Po prostu Iśka… Cóż było robić, ruszyłem za nią. Po chwili dołączyło do nas kilkoro dzieci, jakieś dwa wychudzone psy, a nawet starszy dżentelmen na bosaka, pchający rower. Wyścig trwał jakieś 400 metrów. Kto wygrał… cóż, zdania były podzielone. Pamiętam dobrze pisk i radość biegnących z nami dzieci, palenie w płucach, smak afrykańskiej ziemi, śmiech Ilony i ogólną radość. To był moment, w którym bieg stał się czymś więcej niż tylko wysiłkiem – stał się zabawą, wspólnotą i czystą radością życia.
Minęły 23 lata. Była Wielkanoc. Czytałem właśnie książkę, gdy zabrzęczała komórka – jakaś wiadomość. Dokończyłem rozdział i spojrzałem na wyświetlacz. Niemożliwe… naprawdę? Spojrzałem jeszcze raz… a jednak – Ilona.
No ok, byliśmy w kontakcie, ale tak… jedna wiadomość na dziesięć lat. Bardzo się ucieszyłem. Wiadomość prawie standardowa – życzenia świąteczne, krótko co u niej. Jednak na koniec wklejony jakiś link, uśmiechnięta buźka z przymrużonym oczkiem i pytanie: „Ścigamy się?”
Cała Iśka – pomyślałem – ona się nigdy nie zmieni. Ale to dobrze. Kliknąłem w załączony link i znalazłem się na stronie zachęcającej do Biegu po Oddech, dla osób cierpiących na mukowiscydozę. Super – pomyślałem. Wszystko idealnie pasowało.
Jakiś czas temu zostałem wylosowany do udziału w berlińskim maratonie i od dłuższego już czasu się przygotowywałem. Bieg dodatkowy? Pasuje. Kiedyś pod afrykańskim słońcem biegałem z dziećmi, teraz pobiegnę dla dzieci.
Szybko odpisałem, a po chwili jednak zadzwoniłem. Okazało się, że Ilona pracuje w szpitalu w Rabce-Zdroju. To przypieczętowało moje postanowienie o biegu. Był tylko jeden problem. Mieszkam kilkaset kilometrów od Rabki-Zdroju, nie byłem w stanie dojechać na miejsce. I tu jednak znalazło się rozwiązanie – bieg wirtualny. Nie było już wymówek – biegnę. Do pomysłu przekonałem dodatkowo moją rodzinę. I tak rozpoczęliśmy przygotowania do biegu.
Czy jest coś piękniejszego niż pomoc innym? Naprawdę – to poczucie, że robię coś ważnego, coś dobrego i w dodatku bezinteresownie. A do tego ta myśl, że jest to takie przyjemne i takie zdrowe. Biegnę dla innych, ale też dla siebie. Co by nie mówić – ruch to zdrowie. Sprytnie pomyślane – profilaktyka chorób dla mnie i wymierna pomoc dla dzieci w potrzebie. Bieg okazał się mostem – łączył moje wspomnienia z Afryki, teraźniejszość z rodziną i przyszłość tych, którzy tak bardzo potrzebują wsparcia.
Kiedyś, 23 lata temu, wyjechałem do Afryki, aby wolontariacko pracować w misji medycznej. To było wspaniałe doświadczenie – poznałem wielu wspaniałych ludzi, pomogłem wielu potrzebującym. A teraz? Cóż, nie muszę nigdzie wyjeżdżać. Wystarczy, że założę sportowe buty, wyjdę z domu – i też będę pomagać. Dodatkowo nie robię tego sam, tylko z rodziną.
Nadszedł dzień biegu. Kontrolna wiadomość do Iśki – była już na starcie. No to zaczynamy. „Szybkie okulary” na nos i jazda! To był bardzo miły, ale i refleksyjny bieg. Czerpałem z niego radość, ale myślami byłem przy dzieciach dotkniętych mukowiscydozą, tych, dla których czasami oddech jest walką, tych, które nie mogą sobie ot tak pójść pobiegać. Byłem dla nich pełen podziwu. Z rozmów z Iloną wiedziałem, że to dzielni, odważni i – o dziwo – zazwyczaj uśmiechnięci wojownicy. Zastanawiałem się, jak ja bym się zachowywał w takiej sytuacji. Czy miałbym też tyle siły i determinacji do walki? Nie mogłem sobie tego wyobrazić. Życie jednak potrafi wszystko szybko zweryfikować…
Po biegu dostałem wiadomość i zdjęcie od Iśki – z medalem i jej czasem. No cóż, wyścig nadal nierozstrzygnięty. Mój medal przyszedł po jakimś czasie pocztą. Byłem z niego bardzo dumny. Zawiesiłem go w pokoju na honorowym miejscu. A co – niech wszyscy widzą.
Zwiększyłem ilość treningów i pokonywane odległości. Termin mojego pierwszego maratonu zbliżał się wielkimi krokami. Jeszcze trzy tygodnie – ostatni długi bieg, taki 34 km. Jeszcze dwa tygodnie – teraz tak zwany tapering, krótsze biegi. Jeszcze tydzień – zaplanowane dwa krótkie biegi.
I nagle – ból głowy, jakiś dziwny ucisk w klatce piersiowej, aż ciężko nabrać powietrza, temperatura 39,2°C. Ścięło mnie. Następnego dnia jeszcze gorzej. Test na trzy różne wirusy i wszystko jasne – Covid. Trzy dni do maratonu, a ja ledwo żywy w łóżku. Czegoś takiego jeszcze nie miałem – temperatura, ból głowy… ale ten krótki oddech. Masakra. Leżałem i użalałem się nad sobą. Myślałem o tym moim maratonie, do którego tak trenowałem. Byłem zły, smutny, obrazony i rozgoryczony.
I nagle wróciłem myślami do Biegu po Oddech. Pomyślałem o tych wszystkich dzielnych małych bohaterach, którzy na co dzień walczą z brakiem oddechu, którzy nie mogą planować nawet krótkich biegów, którzy mimo wszystko są uśmiechnięci i dają siłę innym. Zrobiło mi się głupio, poczułem wstyd, a do oczu napłynęły łzy. Maraton, który przepadł, infekcja z tymi wszystkimi objawami – jasne, nic miłego. Ale czy to powód do takiego narzekania i stękania?
Ponownie pomyślałem o Biegu po Oddech i jego celu. To dodało mi siły i optymizmu. Dzięki temu zrozumiałem, że prawdziwy sens biegu nie tkwi w czasie na mecie, czy nawet medalu, ale w tym, komu i dlaczego poświęcamy każdy krok. Dziękuję!
Za rok znów pobiegnę.
Bertrand Janota


