Długo zastanawiałam się co ja mogę napisać o moim biegu. To mój drugi „bieg po oddech”, w którym biorę udział. I na pewno nie ostatni. Pisząc ten tekst patrzę na medale z poprzedniej edycji i z obecnej oraz na moje wyjątkowe medale, które zdobyłam zbierając kilometry. I tak myślę, że ja, ta która kiedyś nie mogła przebiec nawet jednego kilometra dziś dziesięć kilometrów robi z łatwością. Warto jest przekraczać swoje granice, tym bardziej, gdy ma się świetną motywację jaką jest zbieranie kilometrów dla dzieci.
Swoją przygodę z bieganiem zaczęłam całkiem niedawno (w porównaniu z rasowymi biegaczami). Początki zawsze są ciężki i dla mnie też były. Nie poddałam się, biegałam. Raz szybciej, raz wolniej. Raz zrobiłam mało kilometrów a innym razem biłam swoje rekordy. Doskonale pamiętam swoje ciężkie treningi, życiowe rekordy. Każdy bieg jest w jakimś celu, nie dla sylwetki (no może trochę), nie dla lepszej kondycji (chociaż poprawiła się i cieszę się z tego), lecz dla wszystkich dzieci, dla których zbieram kilometry pomocy.
Może minęło trochę czasu od mojego wirtualnego biegu po oddech, ale dobrze go pamiętam, ponieważ było to 2 kwietnia. Dzień po rozpoczęciu wyzwania. Wróciłam z pracy po pierwszej zmianie. A nie lubię pierwszych zmian, ponieważ nie wysypiam się i chodzę zmoczona. I jak to bywa często, długo zbierałam się, aby cokolwiek zrobić. Po 15 stwierdziłam, że to dobry moment, aby pobiegać, lecz dopiero około godziny 16:00 wyszłam z domu. Oczywiście wyszłam nieprzygotowana. Brak gumki do włosów. Cała ja. I najgorsze w bieganiu jest wybór trasy. Nigdy nie mogę wyliczyć, aby zrobić pełną liczbę kilometrów, więc za każdym razem niby zmieniam trasę ale i tak praktycznie biegnę tak jak zawsze. Ale za każdym razem najpierw jest skręt w prawo. I tym razem nie było inaczej. Wyszłam z domu, skręt w prawo. Mijam blok koleżanki z pracy i jak zawsze patrzę w jej okno, nie wiem czemu. Dalej długa prosta. Nie lubię początku biegania, jest wtedy tak nijak. Ani to bieg, ani marsz, to czas, gdy prowadzę dialog wewnętrzny. „Zrobię dziś 10 kilometrów”, „zrób 5, nie ma co przemęczać się”, „po co tak grubo ubrałaś się, teraz będziesz nosić kurtkę”, „lepiej nosić niż się prosić”, „nie wzięłaś śmieci”. I na takich myślach minął mi jakiś kilometr. Wtedy to była wieczność. Mijam bloki, mijam kilka domów na tej ulicy i oczywiście zza bramy jak zawsze szczeka pies. I jak zawsze wystraszyłam się. Później już było lepiej, ale włosy przeszkadzały, kurtka za gruba, biegłam dalej. Drugi kilometr – przypomniało mi się, żeby robić zdjęcie z biegu. Trzeci kilometr – zgrzałam się, lepiej nosić… niż się prosić… Źle się biega mając coś w ręku, do tego moje słuchawki nie współpracowały i wypadały z ucha. A leciała świetna piosenka do biegania. Zmieniłam trasę, nie znam tej uliczki, ale trzeba zbadać teren. Chwila przystanku na zwiad otoczenia, na marudzenie na słuchawki, obietnice, że kupię nowe, no i oczywiście na wybór piosenki. I dokładnie pamiętam jaką wybrałam. „Piękny świat przemierzasz po maleńku, nagle stop, jakiś mur, groźny cień. Ach to strach, to wielka góra lęku…” Uwielbiam ją! Biegałam i pod nosem śpiewałam. Mam nadzieję, że nikt nie słyszał. Człowiek zmęczony biegiem nie ma anielskiego głosu. Na czwartym kilometrze poczułam, że jednak zbyt ambitnie podeszłam do biegania i czas wracać do domu. Cieszyłam się wtedy, że już kierowałam swoje kroki w stronę domu. I co. Koniec drogi. I fajnie, że ktoś napisał „skończyła się droga”. Super, nie domyśliłabym się. W tył zwrot, szukam innej drogi. Wróciłam do momentu wyboru piosenki. Piąty kilometr i szybkie przemyślenia. W lewo, trasa, którą znam czy w prawo, trasa którą znam ale jest ciut dłuższa. No to w prawo, a co tam, dobiję kilometry. I tak biegnąc stwierdziłam, że mogłam skręcić w lewo. Przecież będę biec obok supermarketu. A tam będzie sporo osób, zobaczą jak walczę o życie, jak mam czerwoną twarz. Świetnie. Stwierdziłam, że przebiegnę szybko, może nikt nie zauważy. I na szczęście tak było. Zrobiłam łuczek i wbiegłam na swoją standardową trasę. Szósty kilometr. Wypiłam resztki wody. Szybko odnalazłam kosz na śmieci, więc nie musiałam nosić pustej butelki (w zupełności noszenie kurtki wystarczy). I dalej zaczęła się moja ulubiona część trasy. Równy chodnik, trasa wśród alei drzew. Aż żałowałam, że nie biegałam później. Wtedy jest magicznie. Ale jak to mówią… wszystko dobre co się szybko kończy. Zaczęła się gorsza trasa między blokami. Ciągle trzeba skręcać, omijać zaparkowane auta albo wystające krzaki. Prawie siódmy kilometr. I to był moment, kiedy nogi już bolały, oddech już nie był równomierny, spokojny. Coraz bliżej upragnionej mety. Ostatnia prosta, już widzę swój blok. Zwolniłam tempo jak zawsze na tym odcinku. I spokojnym truchtem, dobiegam do klatki. I oczywiście, szukanie kluczy w mojej małej saszetce. Wchodząc na pierwsze piętro mówiłam sobie „dobrze, że nie czwarte”. Najlepszy moment biegania to chwila zdjęcia butów, duży łyk wody, relaks w wannie. I dopiero wtedy sprawdziłam ile to ja wybiegałam. A wybiegałam ponad siedem kilometrów (7,23).
Podczas biegania zazwyczaj nie robię zdjęć. Więc wraz z powyższym tekstem wyślę 3 zdjęcia: Niespodziewany tekst „skończyła się droga”, moje dwa medale z „biegu po oddech” i zdjęcie mojej buźki z dnia biegu.